A A A

WARSZAWA 2003 - " Sztetl III i inne prace "

GALERIA PIĘKNY ŚWIAT

Michałowski podbija stolicę

 

 WARSZAWA



Rzadko się zdarza, żeby lubelski plastyk wystawiał swe prace w Warszawie, a taka sztuka udała się znanemu z galerii autorskiej przy ul. Grodzkiej Bartłomiejowi Michałowskiemu.

 

Ten znany akwarelista, specjalizujący się w tematyce żydowskiej, który drugą swoją galerię ma też w Kazimierzu wybrał się na podbój stolicy dzięki zaproszeniu renomowanej Galerii Piękny Świat działającej oczywiście na Nowym Świecie, a więc w samym kulturalnym centrum miasta. Zaprezentował tam obrazy cyklu „Sztetł III – Nauczycielowi z Drohobycza” oraz inne mniejsze prace, głównie owoce wyjazdów do Prowansji, w sumie 50 obrazów.
Na wernisaż, który odbył się w miniony piątek ściągnęły prawdziwe tłumy, warszawska bohema i silna ekipa kazimiersko-lubelska na czele z prof. Władysławem Panasem z KUL, wielkim specjalistą od Brunona Schulza, tym samym, który nakłonił Michałowskiego do stworzenia cyklu nawiązującego do dzieła artysty z Drohobycza. Oprócz wystąpienia profesora był jeszcze jeden znaczący akcent rodem z Lublina. Zadziwiona wernisażowa publiczność z uwagą obejrzała i entuzjastycznie przyjęła inspirowany prozą Izaaka Bashevisa Singera spektakl Teatru NN „Był sobie raz” w reżyserii Tomasza Pietrasiewicza. Witold Dąbrowski i Bartłomiej Stańczak zrobili dopełniającym tematycznie wystawę przedstawieniem furorę.


Andrzej Molik - KURIER LUBELSKI


 

 

SUKCES 04.11.2003

Akwarelowy zachwyt

WYSOKIE LOTY



Pracuje się jak saper. Trzeba wykorzystać moment napięcia artystycznego

Obrazek pierwszy. Wczesna wiosna, 25 kwietnia 2003 r. W Galerii Autorskiej Michałowski przy Grodzkiej 19 apogeum osiąga „nadużycie artystyczno-towarzyskie” o dada-tytule „Tutka obrazki na imieniny, urodziny i klarnet”. Jacek Sribniak, klarnecista z kapeli Va Banque śpiewa do znanej klezmerskiej melodii napisany przez siebie okolicznościowy utwór. Jeden z refrenów brzmi: „O wej! Dziś u Bartka – najpiękniejszy w świecie kwiat/ O wej! Tu u Bartka – bawi się bohemy kwiat/ Los przekupić – kto to umie? Może Rywin to zrozumie/ Bartek – Tyś artysta boski!/ Vivat, vivat – Michałowski!”.

 

Obrazek drugi. Koniec lata. Na V Festiwalu Trzech Kultur we Włodawie, gdzie na wystawę w Dużej Synagodze – obok zbiorów Żydowskiego Instytutu Historycznego – trafiły akwarele Michałowskiego z cyklów „Sztetł” podchodzi do Bartka kupiec. Chce za astronomiczną sumę nabyć jedną z prac. Autor jest niewzruszony. Mówi, że obrazów tych nie pozbędzie się za żadną cenę. Są jego. Można sobie tylko wyobrazić, jak niedoszły posiadacz akwareli żuje w ustach słowa: – Cóż to za artysta, który nie handluje swymi dziełami? Wariat?!
Obrazek trzeci, imaginowany. Pełnia jesieni. 14 listopada, godz. 19. Wanda Oleksowicz i Maja Wołosiewicz, które prowadzą na warszawskim Nowym Świecie prestiżową Galerię Piękny Świat, otwierają ekspozycję 17 prac Bartłomieja Michałowskigo z cyklu „Sztetł III – nauczycielowi z Drohobycza”. Już one potrafią zadbać, żeby dedykowane Brunonowi Schulzowi dzieła lublinianina podziwiał kwiat stołecznych salonów. Tłum się kłębi. Autor skromnie się uśmiecha. Może myśli o Prowansji i ustawieniu sztalug pod górą św. Victorii? A może o babci Lucynie, która przed nim, jako jedyna w rodzie, chwytała za pędzel?

Czy ktoś, patrząc na życiorys Bartłomieja Michałowskiego, mógłby sądzić, że tyczy wziętego dziś artysty? Wątpliwe. Jedynak. Rocznik 1964. Żona Anna pracuje w dziale marketingu i reklamy lubelskiej telewizji. Córka Ola ma dopiero kilka lat. Malowała tylko babcia Lucyna Jacewicz, której rodzice mieli przed rewolucją trzy hotele i kino w Kijowie. Barwne postacie, a opowieść o tym, jak dziadek potraktował legendarnego Petlurę, godna jest odrębnego spisania. Absolwent prawa z 1991 r. bronił pracę magisterską u prof. Czesława Gofronia. Wcześniej, w liceum nr 6 przy Mickiewicza chodził do klasy mat.-fiz. A jednak!
– W zasadzie malowałem już w podstawówce – rozpoczyna opowieść Bartek. – Piotr Łanczot, nauczyciel wychowania plastycznego, dziś członek słynnego chóru Kairos, potrafił zainteresować sztuką. Uczył myślenia plastycznego, udzielał fajnych wskazówek. Zawsze miałem ołówek, pędzelek i zawsze lubiłem malować. W domu były albumy ze sztuką włoską, francuską. Szczególnie lubiłem Rosjan, głównie Iwana Szyszkina z tą jego drobiazgowością, oddaniem każdego mikroba, a jeszcze bardziej Izaaka Lewitana. W liceum i na studiach też to podtrzymywałem. Jak tylko była okazja, jechałem w teren rysować, szkicować. Dla samego siebie, ale sprawiało mi to ogromną przyjemność.
– W czasach studenckich – kontynuuje – coraz częściej trafiałem do Kazimierza. W latach 70., 80. nie było tam żadnych galerii, tylko malowano i sprzedawano pod chmurką. Zaczynał Janek Łazorek. Dołączyli Diabeł, czyli Waldek Wojczakowski, Daniel de Tramecourt... Bardzo się z nimi zaprzyjaźniłem. Był też Sławek Stelmach – Cortazar, taki trochę jak z „Gry w klasy”, filozof-poszukiwacz. Ceniłem jego malarstwo i ciepło. To była barwna cyganeria. Ale sam tworzyć, na poważniej, zacząłem we Francji. Malowałem nawet i sprzedawałem miniatury w mekce artystów, na słynnym Place du Tertre na Montmartrze. To była druga połowa lat 80. U nas materiały dało się nabyć tylko na legitymację ZPAP, a ja mogłem najwyżej kupić kredki w kiosku Ruch. A tam, chociaż drogie, miałem wszystko – papiery czerpane bawełniane, pigmenty, pędzle... Tapetowałem mieszkania, stykałem się z artystami, ale zawsze miałem czas na Paryż pokonywany na piechotę, na galerie i muzea. Nasiąkałem tym i malowałem. Mam znajomego w Malaucene w Prowansji, pod najwyższą tam górą, Mont Ventoux, znaną z najcięższego podjazdu Tour de France. Samochodem trzeba się wspinać pół godziny. Ona wygląda tak, jakby od jej połowy Panu Bogu z worka wysypały się białe skały. Malowanie jej, podobnie jak słynnej góry św. Victorii, to rzecz fascynująca. O 10 km oddalone jest od Vaison La Romaine. Dla paryżan to ich Kazimierz. Miałem tam już swoją wystawę.

– Mogę malować olejami, ale mój zachwyt budzi akwarela. Jest kameralna i można nią oddać i światło, i przestrzeń. Dobra akwarela działa impresjonistycznie, a wymaga szczególnej koncentracji. Nigdy nie mówię, że zakończę pracę za tydzień. Musi powstać w tym ciągu energii, z którą przystępujesz do pracy. Ona opada. Trzeba wykorzystać moment napięcia artystycznego oraz... stany mokrości na obrazie. Zbyt wilgotny będzie za ciężki i nada się tylko do kosza. Pracuje się więc trochę jak saper. Nie można za długo działać, trzeba być zdecydowanym.
– Kiedy w 1991 roku skończyłem studia, mogłem iść na aplikację. Trzeba było podjąć decyzję. Długo się wahałem. Jednak już dwa lata później miałem pierwszą wystawę indywidualną w Warszawie. Klamka zapadła. Maluję u siebie na Ułanów i u rodziców na osiedlu Nałkowskich oraz teraz w galerii, która służy też za atelier. Dlaczego z czasem zająłem się tematyką żydowską? Decydowało kilka rzeczy. Tradycja rodzinna, opowieści, ale i miejsce, gdzie mieszkam – Lublin, a nawet bardziej Kazimierz ze swą legendą Estery, kirkutem, atmosferą, gdzie – czytając książki o tym, jak wielki wpływ społeczność sztetł miała na kulturę materialną i niematerialną – czuję, co się stało. Elementy żydowskie pojawiały się i wcześniej, ale trzeba było 7-8 lat przemyśleń, wątpliwości, obaw, z jaką reakcją się spotkam po tylu latach przemilczania tego tematu, żebym poczuł, że gotowy jestem zrobić taką wystawę. Cykl „Szteł I” był w całości dedykacją dla Kazimierza przedwojennego, który tam nadal tkwi, ma elementy żydowskie w swej scenerii. Drugi cykl nazywał się „Zaginione w czasie” i pokazywał wywodzące się z tamtej kultury miejsca w Izbicy, Kocku, Łęcznej, Urzędowie, Włodawie, w innych. W naszym regionie. Wreszcie propozycję co do „Sztetł III” złożył mi prof. Władysław Panas przy okazji ubiegłorocznych jubileuszy Brunona Schulza. Powstał cykl schulzowski, który pokażę też za kilka dni w Warszawie.

– Czy można żyć ze sztuki? Moje spojrzenie jest bardzo wąskie. W Kazimierzu jest kilkanaście galerii autorskich, ja też tam stworzyłem swoją na ul. Lubelskiej, która powstała już po tej w Lublinie przy Grodzkiej 19, ale to wszystko jest krótkim doświadczeniem. Pytać by więc trzeba twórców kazimierskich. Paradoksalnie, ja nie szukałem takiego miejsca. Dopiero gdy stworzyła się okazja, gdy podpowiedział to Tomek Pietrasiewicz, szef rządzącego tu Ośrodka Brama Grodzka – Teatr NN, gdy Jacek Stachnik zaczął prowadzić na górze hotel Waksman, zrodziła się koncepcja galerii autorskiej. Znowu długo się zastanawiałem, ale teraz widzę, że ona z moimi akwarelami idealnie wpisuje się w te miejsca, w kultywowaną przez ośrodek z sąsiedniej bramy tematykę świata wielokulturowego. Pojawiali się tu ludzie, którzy na pniu chcieli kupować całe cykle żydowskie. Ja się nie chwalę czy zachłystuję. Dla mnie najważniejsze jest to, że mi to wszystko sprawia przyjemność i że sprawiam przyjemność innym.
– A czy do mojej działalności dokłada żona? Chyba bym się zapadł pod ziemię! Sprzedaję miniaturki po 150 złotych. Nie chcę się pozbywać prac, do których mam sentyment. Nieważne, ile ci zaoferują – ty nie oddasz takiej akwareli za skarby. To jest miłość. W ogóle, gdyby w tym wszystkim myśleć tylko o sferze finansowej, to byłby koniec sztuki! Niebywale cieszy mnie, że w tym miejscu, w Szerokiej, z której wchodzi się do bramowego ośrodka wytworzyła się paczka ludzi, którzy czują się jak rodzina, lubią bawić się i śmiać, ale i rozmawiać o rzeczach poważnych. To piękne!


Andrzej Molik - KURIER LUBELSKI